Całą noc z 14 na 15 maja jechałam autobusem do Luang Prabang - zamiar był taki by spać całą drogę - ale okazalo się to niemożliwe!
Droga wyboista - co jakiś czas autobus mocno podskakuje.
Droga kręta - wszyscy w środku latamy z lewa do prawa, zakręty mają i po 180 stopni!
Droga pnąca się w górę - ciśnienie odczuwalne w nosie i w uszach!
No to siadam - patrzę i oczom nie wierzę! Góry, góry, wszędzie góry poprzecinane pasmami romantycznych chmur, co jakiś czas wioska, do północy sprzedaż jedzenia. I tu przypomniało mi się powiedzenie ze studiów: "nie spać! - zwiedzać!":)
Przy drodze - w 1 miejscu zatrzymał się nasz kierowca by coś zakupić - kobieta sprzedaje suszone ryby, które zwisają na sznurach z dachu, nad mini lampy, a w okół lamp niezliczone roje ciem i innego robactwa (które zapewne urzędowało i na rybach), pod rybami na ladzie woreczki z tajemniczym jedzeniem. Podbiega chłopiec i dziewczynka - szybko otwierają kilka woreczków i pełna mise tego co z nich wyskoczyło wrzucają do jesczze większej misy pełnej wody - wszystko to się rusza i chce uciec, ale tonie w odmętach - no tak będzie kolacja z insektów...
Ciekawi mnie to, że dzieci o tak późnej porze nie śpią, przez całą drogę widzę biegające i jeżdżące na rowerach dzieci. Poza tym czemu tak dobzrze mimo nocy wszystko widać - księżyc prawie w pełni, no tak na południu Tajlandii Ceta szykuje sie na full moon party! Ale to nie wszystko, przy wszystkich domach przy drodze palą się jarzeniowe lampy - myślę, że zastępują lampy uliczne, których tu brak - to dzięki temu jedziemy bezpiecznie po drodze i nie wjeżdżamy w żaden dom!:)
Potem trochę spałam/drzemalam i o 6 ląduję w Luang Prabang.
Po długim szukaniu odpoweidniego hostelu zamieszkuję w "Tanoy" i śpię do popołudnia:)
Później trochę zwiedzam z rosyjskim kolegą, jest tu oczywiście Night Market - ale inny od tych do tej pory, rzeczy są porządnie wykonane i całkiem interesujące. Jemy pyszne jedzonko, które samemu sie griluje przy swoim stole (różne rodzaje mięsa + ostro przyprawiana zupa warzywno -jajeczno-makaronowa, którą gotuje się na obrzeżach grila) - ( już to testowalam w Kanchanaburi i chyba jeszcze gdzie indziej, no jednak jedzenie w Kanchanaburi było najlepsze, najrozmaitsze i największe:D).
Muszę jednak wspomnieć o czymś co mnie poraziło i co psuje obraz mistycznego Laosu: mały szyld na szybie jednej z agencji turystycznych: "Children-sex tourism". Podpalić tą budę??
Na następny dzień (16 maja) pobudka o 5! Idziemy z Dimitrijem na wzgórze światynne z panoramą na miasto i góry, prawie zdążamy na świt;) a karmienie obchodzących miasto mnichów obserwujemy z góry, owoce, które mieliśmy dla mich zjadamy sami:) Jak zwykle czas za szybko leci, by ze wszystkim zdążyć;)
Potem wynajmujemy motor i jedziemy pod wodospad Kuangxi.
Trochę błądzimy, gdzieniegdzie prawie nie da się jechać po grząskiej gliniastej drodze w kolorze takim jak mają tu rzeki - pomarańczowym. Mijamy wioski, piękne pola, nad którymi królują zielone gęsto zadrzewione góry.
Na koniec wodospad - jest! udało się, znaleźliśmy:) Jest śliczny, kaskady tryskają niebieską wodą. Wspięliśmy się trochę i zobaczyliśmy wodospad tez z góry, przeszliśmy kawaleczek dżungli, a schodząc zatrzymaliśmy się na trochę by popływać wraz innymi na łagodnych stopniach wodospadu.
W drodze powrotnej groźnie grzmiało, ale skończyło sie na krótkotrwałym deszczu.
A po 18-tej Dimitrij już odjeżdżał w strone Bangkoku - więc na pożegnanie napiliśmy się jak ludzie:) wreszcie wódki! nie ma to jak Polak z Rosjaninem!!:) - bez obaw - tylko po 2 ale bardzo duuuże szoty:)