7 maja - w południe jadę do Sukothai. 5 godzin jazdy, całkiem przyjemnie śpię całą drogę na 2 siedzeniach, poza momentem gdy się obudziłam by zakręcić klimę nade mną, bo jak zawsze przesadzają z chłodzeniem i wtedy dosiadła się młoda Tajka z uśmiechem na twarzy i chęcią rozmawiania po angielsku. Ja chcę tylko spać (wyjaśnienie - teraz jest taka pora, że albo jest parno jak w szklarni albo leje skutkiem czego non stop się chce spać), a ona ma telefon, pogadała, ok. A tu znów dzwoni, 3 minuty i koniec, no i po 3 sekundach znów telefon - tym razem rozmowa się nie kończy i krzyczy mi nad uchem po tajsku! - po ponad pół godzinnym nawijaniu wyjaśniłyśmy sobie co i jak, rozstałyśmy się po przyjacielsku, no i mogłam spać dalej - tajska słodka melodyjka (znów słyszalna) kołysze mnie do snu:)
około 20-tej docieram do Old Sukothai - a tu pustki! gdzie tuk tuki? gdzie taksówki?? gdzie guesthousy??? gdzie ludzie??? w końcu znaleźli sie jacyś w pustej przydrożnej restauracyjce i wskazali mi guest house, uff, cena też spoko, choć wyższa niż w Chiang Mai. Tu zanim się wmeldowałam zagadują mnie Taje - dali mi 5 minut na prysznic i wniesienie rzeczy do pokoju - co za wyrozumiałość:D.
Było tam 4 Tajów i 1 Tajka (architekci wraz ze swym kierowcą na wypadzie z Bangkoku), strasznie chcieli mieć ze mną foty - wielu ludzi tu wciąż uwielbia dziwnych Farangów (czyli długonosych, wielkookich, dużych i dość jasnych :D). Dowiedziałam się o biegu ulicami miasta o 6 rano następnego dnia na cześć dziedzictwa kulturowego Sukothai, chętnie wzięłabym w tym udział, gdybym tylko miala dzień więcej czasu na przyszykowanie się... no ale z nich tylko 1 osoba biegnie, oni też tak wcześnie nie wstają:) Tylko to propagują i zgarniają po 200 bth od biegacza.
Następnego dnia piękne słońce. Póki nie pada biorę rower i jeżdżę po obrzeżach - cudowne wioski, pola ryżowe w różnym staduim rozwoju (raz błoto, raz już zielono), od czasu do czasu jakaś ruina po świątyni, rozkoszuję się spokojem i brakiem spalin. Właściwie nie ma ludzi, hmmm, no to rozbijam obóz pod jedną ze świątyń i korzystając z chwili opalam się i kąpię w promieniach - nie wiadomo kiedy znów trafi się na to okazja! (z resztą już zdołałam się wybielić się).
Cudownie!
Na koniec trafiam na "Królestwo Ceramiki", wchodzę, pusto, 1 tylko właściciel, który okazał się artystą i większość eksponatów wykonał sam na wzór antycznego stylu tajskiego, kilka łupin jest oryginalnych starych. Mała ta galeryjka, dość ponura powierzchownie, nie wzbudza zainteresowania, nawet się jej nie zauważa. Po przyjrzeniu się eksponatom wiele z nich okazuje się ciekawych, a zwłaszcza pół słoń pół ryba - bo jak mi wyjaśnił "kustosz - właściciel" słonie wywodzą się w prostej linii z ryb, dlatego tak lubią bawić się wodą i dlatego mają trąbę, która służyła jako rurka do oddychania pod wodą:)
Mój wybór kolejności odwiedzania Sukothai okazuje sie strzałem w 10! Cały dzień był słoneczny, a tylko pod wieczór pokropiło:) A poza tym, kiedy pod koniec dnia idę do recepcji Parku Historycznego zapytać o godziny otwarcia i ceny, okazuje się, że jutro 9 maja wstęp jest za free, bo to 100 rocznica tamtejszego Wydziału Sztuki!
Od wczesnego ranka zwiedzam runy i snuję się wśród drzew po Parku Historycznym, kropi, pada, przestaje... ulewa!! na szczęście kończyłam! Tak lało, że nic nie było widać, a moja dopiero co zakupiona peleryna niewiele pomogła, tylko tyle, że torba i aparat nie przemokły!! Wracam, pakuję się i wyszło słonko - w restauracyjce obok przystanku, na którym mam złapać furgonetkę będącą autobusem do Nowego Sukothai, jem thai sukijaki rozmawiam z Koreańczykiem o jego 20-letnich podróżach (w tym i do Polski) i obserwuję z nerwem drogę by w porę wyskoczyć!:)
Jupi! jadę do New Sukothai, jedziemy 20km/h, w przyjemnym ciepłym wietrzyku schną moje włosy, a ja obserwuję okolicę. Nowe Sukothai uraczyć mnie może tylko marketami, więc od razu z dworca łapię autobus do Pitsanulok.