5 maja - po słonecznym upalnym przedpołudniu około 15-tej ni stąd ni zowąd spadł deszcz. Ulewa! Ściana deszczu!!
pora deszczowa na dobre się rozpoczęła. Przesiedziałam ponad pół godziny w restauracyjce nad zupą, aż dało się wyjść na zewnątrz. Wszędzie niezłe kałuże, no i moja ulica! o rety!! jedno wielkie jezioro, Taje krzyczą "swimming, swimming", musiałam przebrnąć po kostki w wodzie odrzucając myśl o tym co z sobą ona niesie ( na codzień pełno tu odpadków po brzegach chodników, szczurów i karaluchów) i gdy tylko weszłąm do pokoju z troską wymylam nogi i odkaziłam spirytusem:) Następnego dnia - jeszcze lepiej - jadąc po informacje o autobusach do Arcade Bus Terminal, zostałam zmuszona na godzinny postój w miejscu gdzie tylko busy nocują i gdzie nic tylko szarość betonu, no ale na szczęście i mili Tajowie, kierowcy, co i wygodny fotel mi znaleźli, a i fajki proponują, a nawet Thai whisky, heh, ale nie, o nie:) Aha bo chyba jeszcze nigdy nie wspomniałam o tym, że tu normą jest wsiadanie za kierownicę, najczęściej motoru po sporej ilości alko, zwykle takiej po której ciężko ustać na nogach i nie ważne czy to w środku nocy czy w środku dnia.
Z kilkoma jeszcze postojami dotarłam do Dworca autobusowego - woda sięgała połowy kół roweru, a więc nogi tym razem nawet do połowy łydek się opłukały, bo musiałam czasem z niego zsiadać...