6.50 wysiadka z pociągu, kierowca jeepneya wie od razu gdzie Grace House, wpadam! uff ostatni pokój- trochę martwiła mnie w czasie podróży myśl czy znajdę jakiekolwiek lokum, skoro wszyscy uderzają na Chiang Mai! Ale jest, tylko muszę czekać na wmeldowanie, więc zostawiam plecak no i tak do 11-tej błąkam się po mieście chwilowo bezdomna.
Na razie poranek, miasto budzi się dopiero do życia, rozkładają stragany, na razie sucho...
Natrafiam na wzbudzający moje zaufanie "massage shop" (czyli generalnie kilka foteli zpoduszkami i recznikami oraz krzesełek dla masażystów rozstawionych na foliowej płachcie i grupkę Tajów oferujących swe usługi). Masaż, jaki robi mi bardzo szczupła Tajka w średnim wieku jest niesamowity - nic lepszego nie mogło mnie spotkać po kilkunastugodzinach w pociągu z miejscem tylko siedzącym.
Przyjechalam do Chiang Mai właściwie nie na sam festiwal tylko z pewną misją do wypełnienia - chcę zrobić tu kurs masażu, w tym mieście są najlepsze szkoły, a ja mam namiary na 1-ną taką tradycyjną i z wciąż niską ceną. Sposób wykonywania masażu przez właśnie napotkana Tajka jest tak doskonały (mój powypadkowy bark jest świetnym czujnikiem na jakość masażu), że pytam ją czy uczy masażu i jestem bliska zmiany planów. Uczy, tylko, że certyfikatu od niej nie dostanę - cena jest bardzo niska, a uczyć mnie może 2-3-4 tygodnie, zależnie od mego utalentowania. Mam dylemat na kilka dni.
Po wmeldowaniu się i rozpakowaniu boję się opóścić pokój, coraz donośniejsze odgłosy muzyki i krzyków z zewnątrz mrożą krew w żyłach. Dobra o 16 wychodzę! Wychodzę za bramę guest housu - hluuuust! Jestem mokra od głowy po stopy. Pięknie. No to idę w miasto. Masakra co się dzieje!
Centrum miasta - "Old Town" otoczone jest fosą w kształcie kwadratu, wzdłuż fosy toczy się główne życie miasta, więc teraz woda na bierząco jest pobierana wprost z fosy widrami i heja! albo się obrywa prosto z wiadra, albo z miseczki albo z karabinu albo pompki, małych pistolecików się nie odczuwa. Ja najpierw biegałam z karabinem z australijskim kolegą ( mnóstwo Austarlijczyków przybywa tu pobawić się w to święto tylko na parę dni - mają trochę bliżej niż my.. :) ), a potem zwerbowała mnie grupka tajskich nastolatków na jeepneya i z baniaka na pace laliśmy wodę na kogo popadło, sami też ostro obrywając - najwięcej od farangów - tak się wczuli, hehe! Ale nie dziwie się, jest to świetna zabawa i każdy może poczuć się jak dziecko, a poza tym mimo braku umiaru w laniu wodu i pozornej bezlitości, są zachowane pewne granice, nie dochodzi do bójek oraz nie oblewa się straganów, sklepów, jadłodajni, uważa się na ludzi, którzy jedzą i na tych, którzy wyraźnie proszą o nieoblewanie - jednak wchodząc w to główne kłębowisko nie bardzo byłoby kiedy poprosić, bo nie z jednej to z drugiej i trzeciej strony się oberwie.
po 19 robi się trochę zimno, słońce chyli się ku zachodowi, a wszystko się uspokaja dopiero po 21-szej.
I nastepnego dnia to samo, lecz rankiem jeszcze mozna pozalatwiac sprawy (pranie, zakupy), potem gorąc i tylko czekam na 12, by oberwać lodowatą wodą w palącym mnie słońcu:)