Nadchodzi długo oczekiwany dzień: Święto Nowego Roku dla Tajów, dla mnie dzień budzący ciekawość i strach!
Niestety, rankiem nie mogę zwlec się z łóżka, chyba mam udar! o 12 muszę się wymeldować, więc 12.10 udało mi się wyjść z bagażem! jakże miło mnie znów zaskoczył właściciel hostelu - mogę spać sobie jeszcze, nawet cały dzień i na dodatek dał mi paracetamol!
Ale skoro już takiego wysiłku dokonałam, to nie wracam do pokoju, tylko po śniadniu wyruszam na miato! Ból głowy szybko minął, dzięki tabletce, jedzonku i litrom wody na głowę!
Tak własnie obchodzi się tu nowy rok - przez ulice przetaczają się korowody wozów z wystojonymi paniami w suknie i diademy, parady i defilady, muzyka, a przede wszystkim woda: tysiące litrów wody z baniaków z jadacych jeepneyów, przy ulicach ze zbiornikami wody, z pistoletów, karabinów i wszelkich innych rodzajów broni na wodę wylewją czychający dzieci i starzy, panie i panowie, Tajowie, a także "farongi". Wszyscy leją bez ustanku wodę na siebie nawzajem, a co poniektórzy przechadzają się z wiaderkiem białego rozwodnionego wapna i pokrywają nim twarze i ciała przechodzących. Czyż nie wspaniały pomysł na uczczenie nowego roku przypadającego na okres niemiłosiernego suchego upału??!
Ja do wieczornych godzin jeżdżąć motorem, który prowadzi mój chiński kolega, walczę dzielnie z karabinem w dłoni :D
O 18-tej muszę się zmywać, zabieram plecak z hostelu i udaje mi się jeepneyem sucho dotrzeć na pociąg, choć po raz pierwszy używam antydeszczowego ochraniacza na plecak.
19.25 ruszam do serca Songkranu - Chiang Mai!!