9 kwietnia wyjeżdżam do Ayuttayi (Kasi jeszcze mało Bangkoku i udaje się następnie w rejony już mi znane, tak więc się rozdzielamy, ale może na północy połączymy siły).
Podróż mająca trwać 2 godziny ropoczyna się prawie 2-godzinnym opóźnieniem, co bardzo rozgotowało krew parki Anglików, która ze mna czekała na mini vana, zauważyłam, że ja już się takimi sprawami nie przejmuję - good:D Jedynie trochę się bałam, że przez nich to nas wcale nie zabiorą!
Po południu wkraczam do miasta - na samym wjeździe witają nas koguty przed sklepem - mocno wymalowane duże i małe figurki w ilościach liczonych dziesiątkami, nie wiem o co chodzi, ale już mi się tu podoba:D
Ulice raczej duże długie i szare, ale dostrzegam rzekę i spokój na ulicach, mam dobre przeczucia. Wysiadam z busika i pytam kierowcę o hostele, bo się nie poorientowałam wcześniej wcale, no i zawozi mnie do cakiem miłego hosteliku, gdzie cena była jeszcze niższa niz kierowca zapowiedział - płacę 150 BHT (15 zł) za 1-dynkę, co prawda bez prysznica, ale mam łazienkę bliziutko, a gości jest tu nie za wielu. Anglicy pojechali ze mną, ale chyba ulica im się nie spodobała i szybko się zmyli! Ja też trochę się przeraziłam na początku, ale cieszę się, że weszłam i polecam Baansuan. Jest ładnie urządzony ogródek, tarasik, a przede wszystkim lokalizacja!!!
Gdy toczyła się moja dyskusja z właścicielem guest housu zapytałam jak daleko jest do centrum, a on na to czy ja przyjechałam, żeby mieć blisko do centrum czy żeby zwiedzać świątynie, bo jak chodzi o świątynie to są on tu zaraz! Haha! Trzeba zawsze bardzo uważać na to co się mówi, bo nigdy nie wiadomo co rozzłości Taja! Szybko go udobruchałam, bo i ma rowery i wifi, więc byłam zadowolona i jesteśmy dobrymi znajomymi:). No i miał rację - świątynne ruiny i to te wspaniałe mam tuż za rogiem - aż niewiarygodne, mury dookoła są tak niskie, że wszystko widać z zewnątrz.
Jednakże pierwszego dnia po pierwszej tu nocy zaczynam od dalszych terenów - szukam dworca, z rowerem przedostaję się łódką na drugi brzeg rzeki i kupuję bilet do Chiang Mai - ostatni przed końcem święta! Bo tu sie szykuje spore świętowanie i będzie się lało! - najbardziej w Chiang Mai:) - ale o co chodzi opowiem jak to przeżyję!
A skoro już przeprawiłam sie na drugi brzeg to tu postanowiłam rozejrzeć się dookoła:) Jade do chińskiej świątyni Phanon Choeng, obseruję w kilku miejscach pod świątynią i wewnątrz błogosławieństwa jakie czynią mnisi nad przychodzącymi do nich wiernymi, znajduję święte drzewka z banknotami Bathów na gałęziach, a w sercu watu wielkiego złotego buddę - te rozmiary i drabinki by się wspiąć do niego robią wrażenie! Ja zwróciłam uwagę na olbrzymie zgięte kolano:) Jadę kilkadziesiąt metrów dalej - znajduję poletko, a na nim stoją łodzie na brzegu na palach, wygląda to jak muzeum, łodzie strasznie styrane, ale okazuje się, że są wciąż w użyciu, co najwyżej są tu reperowane i czekają na swój spływ.
Następnie zajechaam do watu Yai Chai Mongkhon, niby to ruiny, ale cały wat dobrze się prezentuje, a właśnie te stare kamienne mury wzruszają najmocniej. Wokół rzędem przy murze z każdej strony szeregi buddów, raz więksi raz mniejsi - też widać, że wiekowe to bryły, natomiast naprzeciw nich przy samej świątyni stoją jeszcze więksi buddowie, rzadziej usytułowani, a ich bielutki kolorek wskazuje na renowację, co odbiera im trochę mistycyzmu. Po schodkach wspinam sie na górę: w centrum dziura - coś jak studnia, w okół w ciemności malutkiego wnętrza z 10 buddów, do każdego wciąż podchodzą wierni i przyklejają złotka na ich ciała, potem też pocierają swoje czoła resztkami złotka. Zagaduję łysą mniszkę siedzącą przy owej "studni" i sprzedającą złotka za 20 bathów, która na Tajke nie wygląda. Jest Amerykanką, ale w ojczyźnie nie była od 40 lat, tu się odnalazła. Na dnie tego szybu niegdyś stał złoty posążek buddy, ale po wojnie zabrał go rząd i wstawił do muzeum, jednakże siła ducha pozostała we wnętrzu dołu, tak więc ona tam czuwa i gdy kiedyś tam wrócę to się spotkamy na pewno, bo ona tam zostaje:)
Zaraz obok jest malutki wat z dziwnym brązowym posągiem jagiegoś wodza, bo ani to budda, ani król, ale nie to jest najważniejsze. Najważnejsze są koguty! Już na krętej drodze do watu przywitały mnie posągi kogutów wyglądające jak rabaty kwiatów! Tysiące kogutów jeden obok drugiego - bajeczne! muszę tam wrócić, bo akurat bateria w aparacie sie wyładowała.. Na wprost nich po drugiej stronie drogi stoją większe koguty - nawet większe od człowieka, orócz tych pomalowanych na normalne kogucie kolory są i takie pokryte łuskami lusterek, więc wyglądają jak srebrne, oraz złote koguty. Wierni jak dla mnie zachowują się dziwnie, jakby nie do końca wierzyli, bo podchodzącąc niektórzy kłaniają się kogutowi, następnie szykując sie do zdjęcia przeglądają się w kogucich lusterkach poprawiając fryzury... :)
Przy tej świątyni zauważyłam też wróżby: podchdzą ludzie najczęściej parami i biorą pojemnik z patyczkami, potrzasaja nimi delikatnie aż jeden wypadnie, odczytują znaki z niego, podchodzą do tablicy z karteczkami, odnajduja na niej swoje znaki i z zadowoleniem czytają zerwaną karteczkę.
Na koniec dnia trafiam na pływający market nad rozgałęziającą się rzeczką. Zauracza mnie tam pan z długimi rokowymi herami, który śpiewa całkiem dobrze do kawałków ze swojej własnej płyty i jednoczenie na prędce rysuje jednokolorowe widoczki, czasem coś skrobiąc i nacinając kartkę - obrazki również śliczne! Czasem przeywa rysowanie, ale nie śpiewanie i składa autograf na kupowanej przez kogoś płycie. Super klimacik!
Na markecie zjadłam tylko lody i pogadałam z emerytowanym Tajem, który dogląda lodowego biznesu swoich dopiero co rozpoczynającym działalność znjomym. Zanim sie ściemni wracam mym wehikułem, i znów speed łódką przez rzekę i po rozmowie z Tajem ze sklepiku nad rzeką już mam plan zwiedzania na jutro:)