Czas w Bangkoku przebiegał organizacyjnie, lekko zakupowo i meetingowo;). Nie da się nic robić szybko, bo siódme poty biją od samego oddychania - ponoć temperatura nie jest aż tak wysoka, ale wilgotność potężna! Teraz też już uważam na każdą osobę czy mnie nie okradnie - trochę schiza, ale w tym tłumie całkiem o to łatwo...
Z Kachą podróżujemy przez miasto tramwajem wodnym - co uwielbiam, chwile chłodu i przewiewu, a i Bangkok z wodnej perspektywy jest całkiem przyjazny. Z Kachą trafiam wreszcie do Pałacu - Grand Palace i do Szmaragdowego Buddy. Zielony szmaragdowy Budda w złocie jest śliczny, więc przybliżam się maksymalnie na posadce pochylając głowę przy przemieszczaniu się jak to czynią wierni, po czym robię siad na pięty też tak jak wszyscy. Mamy czasem problem z pamiętaniem o tym, by stopy trzymać z tyłu, a nie przodem do buddy, więc raz gdy za wygodnie się rozsiadlyśmy zostałyśmy przyjaźnie upomniane, że tu Budda - więc chować stopy!
W świątyniach jest wiele ściennych malowideł opowiadających historię, szkoda tylko, że podejść w wiele miejsc nie można,bo są pozagradzanie i pilnie strzeżone. Najbardziej podobało mi się to, że musiałam wyporzyczyć tam ciuchy by się szczelnie okryć:niebieska koszula na guziki i długa brązowa tradycyjna suknia do kostek pozornie do siebie nie pasują, aleja się super czułam w tym stroju, zwłaszcza, że nogi robią sie takie dłuuugie:)
Wieczorem gdy czekamy na pad thai z kumplem pomiędzy nogami przebiega mi szczur, narobiłam krzyku, skóra mi się zjeżyła, Taje mieli ubaw, kolację jakoś zjadłam... Wieczór upłynął milusio, bo idąc z Kachą przez Rambutti natknęłam się na znajoma parkę Niemców z Ko Samet, Kacha szczęśliwa pogadała z nimi po niemiecku, ja zaś co umiałam po niemiecku też powiedziałam - nie wiem tylko czemu zawsze to budzi taką radość wśród Niemców... ;) Ale jeszcze kiedyś się nauczę!:P