5 kwietnia przybywa Kacha, zjadamy troche robaków i larw na targu, przemierzamy China Town juz po zmroku, który daje wytchnienie po skwarze dnia.
Następnego dnia wreszcie odwiedzam pierwszą świątynię w Bangkoku, hehe - jakoś do tej pory omijałam typowe tu obiekty zainteresowania turystów - ale na prawdę fajnie zobaczyć na wejściu ogromną głowę wielkiego leżącego buddy i dalej w głębi jego ciągnące się w nieskończoność nogi oraz stopy od spodu ze znakami i rysunkami wykonanymi z masy perłowej:)
Po wyjściu z kompleksu świątynnego zastaje nas dziwny spokój na ulicy. Kupuję coca colę by rozbudzić się w tym upale i ktoś nas zatrzymuje. Mam przestać pić i schować za siebie puszkę, mamy stanąć, schować aparaty, rozmawiać szeptem i skryć się w bramie wraz z grupką Tajów. Na ulicy widać tylko policjantów stojących tyłem do jezdni, pilnujących by nikt się nie wychylił. Rodzina króla nadjeżdża!
Czekamy kilkanaście minut - eskorta, potem ten najważniejszy mercedes, z okna pomachała księżniczka trzymająca dziecko na kolanach. I już.
Po minucie wkraczają na jezdnię spowrotem wszystkie autobusy, auta, tuk tuki i taksówki - życie wróciło.
W omdlewającym słońcu odnajdujemy nad rzeką przystanek tramwaju wodnego, powrót na okolice Kao Sanu w wietrzyku i bryzie wydaje się przerozkosznym uczuciem ulgi.
W okolicach Kao Sanu wreszcie mamy siłę coś przekąsić. Dzięki wizycie Kachy i temu, że rozmawiamy po polsku, okazuje się, że jest jednak trochę tu Polaków;) A ja przez jakieś półtora miesiąca nie spotkałam ani jednego!! Ale w Bangkoku akurat można spotkać wszystkich - bo to węzeł komunikacyjny i chcąc nie chcąc się tu trafia co jakiś czas.
Po tonięciu w oparach słonecznych i własnym pocie, ten dzień, mimo planów na wieczorne zwiedzanie, kończy się szybko, zasypiamy wcześnie, budzimy się późno - zaczynam rozumieć rozleniwienie Tajów;)