27 lutego wyjeżdżam samotnie do Kambodży. Niezłego mam pietra, ale, choć ma to trwać 2 dni- ponoć jest do przejścia, tylko trzeba być twardym na granicy.
Rankiem oddaję rower i napotykam znajomego Taja, który obiecał dzień wcześniej darmowe podwiezienie na stację, przy okazji zabieram koleżankę Kanadyjkę. Obie jedziemy do Bangkoku, ale ona na południe, aja na północ, więc rozstajemy się za chwilę. Potem jeszcze mam dziwną sprzeczkę z Tajami od rowerów, którzy powiadomieni przeze mnie o tym, że 1 z ich rowerów jest na stacji zamnknięty przez policję, bo jakiś turysta tam zostawił, przyszli za mną i zadają mnóstwo pytań - słabo mówiąc po angielsku, zbierają coraz większą grupę i wszyscy dyskutują ze sobą (jak to zwykli tu robić ludzie rozwikłując problemy), potem ze mną, potem jest : aaa - niby wszystko jasne i za chwile znów coś tam chcą. A wszystko dlatego, że dzień wcześniej policjant z informacji na stacji prosił mnie o to. Czasem nie warto tu ludziom za dużo pomagać...Na szczęście zjawił się Chaa od tuk tuka i znając lepiej angielski pomógł wszystko wyjaśnić do końca, aż dali mi spokój i podziękowali.
OK, mam autobus, tzw. "ordinary bus", a nie żaden VIP, wiec jadę pośród dziesiątek samych czarnych główek:)
W Bangkoku znajduję sposób dojazdu do granicy - wybieram Trat, po 2 godzinach czekania jadę minivanem znów pośród samych Tajów,z tym, że jestem wciśnieta w kąt, a obok siedzi mocno chora kobieta - o dziwo co jakiś czas żywo rozmawia z innymi współpasażerami. Dziwne te choroby mają tu ludzie - a wszystko przez to ich jedzenie i braku umiaru w pikantnych przyprawach.
Wymordowana dotarłam do Tratu, tu nocuję po dojechaniu skuterowym taxi do hostelu. Spać...