Ostatnio zwiedzam zakamarki Chiang Mai jeżdżąc na rowerze. Wczoraj natrafiłam na wioskę w mieście.
Dojechałam do małego mostu nad niesamowicie brudną rzeczką. Po jednej stronie brzegu ludzie coś reperowali, krzątali się, a jeszcze inni sprzedawali przekąski tubylcom. Po drugiej stronie rzeki wyglądało na to, że są już tylko domostwa. Nie wiedziałam czy mogę tam wjechać, ale wprowadziłam rower na mostek. Postałam i postanowiłam zawrócić. Wtedy ktoś zawołał po angielsku czy potrzebuję pomocy. Spojrzałam - zaraz na prawo za mostem siedział w otwartym na ościerz domu biały mężczyzna. Najpierw podziękowałam za pomoc i wciąż usiłowałam zawrócić, ale wdaliśmy się w dyskusję. Ponoć dawno tam nie widział białej twarzy. W końcu jego syn pomógł mi sprowadzić rower i zaproszona na "werandę" porozmawiałam z białym, jego żoną i synem. Biały przedstawił się jako "były Francuz", a plemię, na które natrafiłam to lud Aka. Jego żona właśnie z tego plemienia pochodzi, a on adoptował wszystkie jej pięcioro dzieci i jedno dziecko jej siostry, która zmarła.
Żyją sobie tak spokojnie, tylko on od czasu do czasu zjeżdża do Francji sprzedać rowery, które reperuje w Tajlandii. Przeszkodą do pełni szczęścia jest sąsiedztwo Tajów - ci zza drugiego brzegu i za ich domem to juz tajskie plemię i jak się okazuje nie żyją w zgodzie. Francuz określił ich jako złych ludzi, a ich domy rozpoznam po tym, że nie jest tam już tak schludnie jak u ludzi Aka. Po miłej pogawędce podziękowałam za wodę, którą mnie poczęstowali i pożegnałam sie z każdym z rodzinki w tajski sposób skłądając dłonie. Francuz pokierował mnie jak przejechać osadę i wyjechać na cywilizowaną drogę. Gdy odjeżdżałam usłyszałam jeszcze jak tłumaczył żonie w jej języku coś o Polsce:)