Doi Inthanon to już Himalaje, choć wysoko (2595 m n.p.m. - najwyższy szczyt Tajlandii) można łątwo się tam dostać po asfaltowej drodze.
Łatwo! - tak nam się przynajmniej wydawało:)
Przygotowani na drogę i ubrani najcieplej jak dotąd poszliśmy raniuśko wynająć umówiony dzień wcześniej motocykl. Niestety szanownym właścicielom poźniej się wstało, a na koniec okazało się, że cena będzie nieco wyższa od umówionej. No to bye! Wynajęliśmy od kogo innego:) godzina straty, a tu okazało się, że pojawiły się problemy z odpalaniem motoru!! biegi nie bardzo dobrze wchodziły, a luz najgorzej! po telefonach do właścicieli i pomocy Taja na stacji paliw udało się ruszyć w dalszą drogę. Dobrze, że zdecydowaliśmy się jechać na 1 motorze i, że Tomek prowadził, bo ja ze strachu w tej wielopasmowej dżungli aut, motorów, skuterów, rowerów, jeepnejów, tuk-tuków, ludzi z wózkami idącymi handlować oraz pieszych, gdzie kompletnie niezauważalne są jakiekolwiek zasady ruchu drogowego po prostu bym zawróciła lub dawno miała wypadek.
Po długim czasie wydostaliśmy się z głównej trasy na boczną prowadzącą do Parku Narodowego Doi Intanong.
Jazda o wiele spokojniejsza, lecz zaczyna się pod górkę, a trochę wraz z motorem ważymy! Już od początku rozpościera się cudowna bujna zieleń drzew, w tym wielu palm, strumyczki płyną z wolna, gdzieniegdzie drewniane chatki wystają, mijamy też wioski - z cyklu" tak żyją ludzie":) prostota życia nie-do-uwierzenia, szkoda, że nie mamy za wiele czasu by zajść do nich, bo ludzie wydają sie chętni do nawiązywania kontaktów - machają, gdy robię im zdjęcie.
Szczyt - dotarliśmy, choć o mały włos nie przejachaliśmy:) Tam znów opłata, choć dużo niższa niż za wstęp do Parku.
Stąd wspaniały widok na otaczające góry... achhh, obiegliśmy 2 waty na szczycie, nasyciliśmy się zapachem cudnych kwiatowych ogrodów pomiędzy nimi, i trzeba było wracać.
Spowrotem pruliśmy, by zdążyć oddać motocykl, bo choć mamy go na 24h, wolimy oddać go na noc, słysząc tak wiele o kradzieżach motorów przez właścicieli pod nieuwagę turystów.
Widoki z góry równie piękne, w końcu też zatrzymujemy się na odpoczynek - u handlującej przy drodze rodzinki kupujemy napój, a babuleńka w uroczym kapeluszu chętnie by z nami poroznawiała, gdybyśmy tylko znali 1 wspólny z nią język.
Upał niesamowity, po późniejszych opazreniach dłoni Tomka cieszymy się, że ubrani byliśmy od stóp do głów i obyło się bez udaru.
Pod koniec drogi, tuż przed miastem na postoju, psuje nam się jeszcze elektryka! mimo, że po wzięciu "na pych" motocykl zapala, wciąż nie mamy przednich świateł! Znów telefony, nie udało sie naprawić, ale dojechaliśmy!
och, wiele wrażeń - jak zwykle przeważają pozytywy:D
Hostel, kąpiel, po zmroku (tu już po 18 ciemno) idziemy coś zjeść na ostro, bo wreszcie poczuliśmy głód!